Wszystkie tytuły tego artykułu są już zajęte!
Iga Bałos
Cieszy obecność w telewizyjnej ramówce nagrodzonego w Cannes filmu. Okazuje się jednak, że tytułowy turysta, owszem, stawia czoło lawinie, ale co najwyżej spojrzeń Angeliny Jolie. Dlaczego dublowanie tytułów niezależnych od siebie produkcji jest dopuszczalne, pomimo ochrony prawnej?!
Na czym polega problem
Potrzeba zastanowienia się nad ochroną prawną tytułów filmów, może powstać w różnych kontekstach. Sprawa może, na przykład, interesować twórców filmowych, którzy chcą nazwać swój autorski projekt „Infiltracja”. Ktoś inny ma zamierza prowadzić kanał na YouTube z treściami adresowanymi do początkujących twórców i nie wyobraża sobie ochrzcić go inaczej, niż „Nic śmiesznego”. Pewna pani planuje zarejestrować biuro turystyczne „O północy w Paryżu” sp. z o.o. a jej sąsiadka ma zamiar produkować nocniki pod nazwą „Gra o tron”. Czy w powyższych przypadkach dojdzie do naruszenia prawa?!
Jeden tytuł, wiele praw
Zazwyczaj filmowcy nie pytają o to, czy tytuł filmu jest chroniony prawem. Pytają czy jest chroniony prawem autorskim. Uzyskanie odpowiedzi, nawet prawidłowej, może w tym przypadku wprowadzać w błąd. Powodem jest istnienie innych przepisów, które funkcjonują niezależnie od zasad ochrony prawno-autorskiej. I nie powinno to dziwić! Tytuł filmowy pełni różne funkcje. Na pewno nie można ich ograniczyć do kwestii wyboru przez scenarzystę frazy, najlepiej oddającej przesłanie obrazu. Nie bez powodu, prawo do wyboru tytułu zastrzega sobie nierzadko w umowach producent. On chce film najpierw sprzedać a potem, jeśli będzie popyt, sprzedawać dzięki filmowi. Powyższe potrzeby i interesy twórcy i producenta są różne, co skutkuje odmienną formą ich prawnej ochrony.
Tytuł filmu jako utwór
Chyba nie widziałam żadnego filmu, którego tytuł byłby na pewno utworem. W celu identyfikacji filmu wybiera się wyrazy, czasem bardziej rozbudowane wyrażenia a zupełnie nieczęsto zdania. Tytuł ma być w punkt i łatwo zapadać w pamięć.
Czynność, polegająca na sprowadzeniu fabuły do jednego, obecnego w danym języku słowa, nie prowadzi do powstania utworu. Wskazane hasło, czy nawet bardziej rozbudowana fraza, jak Trzy billboardy za Ebbing, Missouri, nie stanowi przejawu działalności twórczej o indywidualnym charakterze. To, że powyższy wybór bywa dokonany w wyniku procesu intelektualnego, nacechowanego dowcipem lub określoną emocją, nie prowadzi do stworzenia utworu.
Abstrahując od pojedynczych słów, należy pamiętać, że także nie każde zdanie jest chronione prawem autorskim. Na szczęście! Podmiot posiadający prawa do utworu, zyskuje na niego monopol. Nie w jakiejś określonym obszarze działalności, przykładowo w związku z realizowaniem swoich artystycznych pasji, ale w ogóle. Uprawniony może zakazać rozpowszechniania utworu bez swojej zgody oraz żądać opłat za korzystanie z chronionego dobra. W dodatku, poza nielicznymi wyjątkami, nie jest to uzależnione od komercyjnego charakteru korzystania z cudzego utworu. Prawo autorskie nie działa tak, że dany utwór zyskuje ochronę w zakresie swojej kategorii. Muzyka filmowa nie jest chroniona wyłącznie jako muzyka filmowa, ale także w razie nieuprawnionego wykorzystania w reklamie. Naruszenie praw scenografa stanowi nie tylko skopiowanie jego pracy na planie innego filmu, ale także we wnętrzu restauracji czy na potrzeby sesji zdjęciowej. Wszyscy zatem na co dzień mielibyśmy problem, gdyby się okazało, że sformułowania użyte jako tytuły filmów są objęte monopolem prawno-autorskim. O ile wirujący seks nie jest zazwyczaj centralnym tematem większości rozmów, to bez smaku curry, Bożego Narodzenia czy dźwięków muzyki, żyłoby się zdecydowanie trudniej.
Prawnicy twierdzą, że ochroną prawno-autorską można objąć pojedyncze słowa, pod warunkiem, że mają one cechy utworu. Czyli same w sobie, a nie ich wybór i przyporządkowanie do filmu lub serialu, wykazują indywidualny i twórczy charakter. Dopóki nie objawi się jakiś niekwestionowany Leśmian rynku kinematograficznego, powyższa koncepcja ma bardzo skromne odzwierciedlenie w praktyce. Dzieje się tak dlatego, że duża część tworów językowych ma charakter użytkowy i bazuje na dość banalnych skojarzeniach. Zdaniem niektórych, za utwór można uznać wyraz Seksmisja. Nikt jednak nie bierze odpowiedzialności, nawet w teorii, za to, że w razie zaistnienia sporu, sąd podzieliłby powyższą interpretację. Często powtarzanym przykładem chronionego tytułu, nie filmu a wiersza, jest Jabberwocky. Tekst autorstwa L. Carrolla, został zamieszczony w jego książce Po drugiej stronie lustra. Jest to wyjątek, być może potwierdzający regułę. Stanowi on dyżurną ilustrację, wykorzystywaną przez niemalże wszystkich prawników, wypowiadających się na powyższy temat.
Prawa autora scenariusza do tytułu
Skoro zdecydowana większość tytułów filmowych nie jest chroniona prawem autorskim, to dlaczego niektórzy producenci wprowadzają do umów postanowienia typu: „ostateczny tytuł produkcji zostanie ustalony przez Producenta”; „Producentowi przysługuje prawo do realizacji (…) jednego lub większej liczby seriali (…) z wykorzystaniem tytułu Utworu”; „Producentowi przysługuje prawo do eksploatacji wszelkich praw Autora do tytułu Scenariusza, wykorzystanego do realizacji Filmu, w takim samym zakresie jak w przypadku samego Scenariusza. Obejmuje to prawo do zmiany tytułu lub zastąpienia go innym.”; „Przeniesienie autorskich praw majątkowych do scenariusza, uprawnia Producenta do nieograniczonego zmieniania tytułu Filmu.”?
Autorowi scenariusza nie przysługują prawa autorskie do samodzielnie funkcjonującego tytułu. Posiada on jednak prawa do tekstu jako całości a ona obejmuje też tytuł. Zwracam uwagę, że z powyższych postanowień umów nie wynika, że prawa do tytułu przechodzą na producenta. Zyskuje on jednak uprawnienie do ingerowania w tytuł. Co prawda nie ma w tym zakresie ugruntowanego orzecznictwa, można by jednak uznać, że gdyby nie zapisy w kontrakcie, opisane działania producenta naruszałyby prawa osobiste twórcy. O wyborze tytułu decydują zazwyczaj decyduje autor, powodowany względami natury artystycznej, inspiracją swoimi mistrzami, a jeśli zachce to wróżbą andrzejkową. Tytuł może być mrugnięciem oka do widza lub w totalnie banalny sposób podsumowywać przesłanie filmu. Zmiana tytułu może naruszać integralność dzieła a w skrajnych przypadkach wypaczać jego sens i stanowić przejaw nierzetelnego korzystania ze scenariusza.
Poniżej opisuję wykorzystanie tytułu filmu w roli znaku towarowego. Brak zgody autora scenariusza na taką formę komercjalizacji, w niektórych okolicznościach, również można by kwalifikować jako naruszenie dóbr osobistych. Tym razem chodziłoby o szersze uprawnienia, niż wynikające z samego prawa autorskiego. Dobra osobiste twórcy są chronione także na mocy przepisów Kodeksu cywilnego. Każdy ma prawo do decydowania o przeznaczeniu efektów działalności artystycznej. Korzystanie z tytułu w funkcji znaku towarowego, może nie być spójne z wizją artysty i jego postrzeganiem zjawiska komercjalizacji kultury.
Tytuł jako znak towarowy
Znak towarowy potocznie jest określany jako logo. Aby uzyskać ochronę, należy dokonać rejestracji w Urzędzie Patentowym. Chodzi o oznaczenie, dające przedstawić się w sposób graficzny (przykładowo wyraz, rysunek, ornament, kompozycja kolorystyczna, forma przestrzenna, w tym forma towaru lub opakowania, a także melodia lub inny sygnał dźwiękowy), służące do odróżniania towarów bądź usług, pochodzących z różnych przedsiębiorstw. Znak towarowy musi mieć zdolność odróżniającą, czyli posiadać cechy, które mogą utkwić w pamięci uczestników rynku. Tytuły zwykle nie bywają pięciolinijkowymi zdaniami potrójnie złożonymi i większość z nich będzie miało zdolność odróżniającą jako słowny znak towarowy. Często wybierana jest też forma słowno-graficzna, gdzie obok tytułu chroniona jest charakterystyczna czcionka, symbol, nierzadko w połączeniu z określoną kompozycją kolorystyczną. Kwestię wprowadzania w błąd należałoby oceniać w kontekście konkretnego przypadku.
Zarejestrowanie tytułu filmu jako znaku towarowego ma co najmniej dwie funkcje. Przede wszystkim, pozwala odcinać kupony od sukcesu w box office. Umożliwia skuteczny merchandising, dzięki któremu George’a Lucasa stać by było na robienie kina konesera na temat niuansów pracy księgowego, obsługującego jednoosobową działalność gospodarczą. Reżyser okazał się być wizjonerem w przedmiocie komercjalizacji. Przewidział, że lepiej zrezygnować z podwyższonego honorarium za pracę, na rzecz praw do tytułu i licencjonowania w zasadzie każdego charakterystycznego elementu dla tej produkcji. Tytuł „STAR WARS” jest zarejestrowanym elementem kilkuset znaków towarowych. Aby z nich korzystać, wystarczy wynegocjować warunki i zapłacić.
Drugi powód dla którego warto zastrzec tytuł, to ograniczenia ochrony autorsko-prawnej. Są ich świadomi przede wszystkim producenci formatów telewizyjnych. Ponieważ sama formuła programów nie może być chroniona jako utwór, dąży się do zagwarantowania wyłączności na te elementy, które widz kojarzy z konkretną produkcją. Najbardziej rozpoznawalny to tytuł. Konkurencyjna stacja będzie mogła powielić zasady telewizyjnego show, ale nie będzie kusić widzów nazwą, kolidującą z zarejestrowanym znakiem towarowym. W przypadkach formatów, poza tytułem rejestruje się także dżingle z czołówki i charakterystyczne powiedzonka prowadzących lub uczestników.
Znak towarowy to także dobry pomysł dla zapewnienia sobie wyłączności na używanie określonego, fikcyjnego, w znaczeniu nie należącego do postaci historycznej, imienia i nazwiska bohatera filmu. Ich ochrona na gruncie prawa autorskiego jest mocno dyskusyjna. Zarejestrowanie imienia i nazwiska czy innych określeń, charakterystycznych dla lubianej przez widzów postaci, może skutecznie zablokować promocję konkurencyjnego obrazu.
Ochrona dla znaku towarowego jest ograniczona przedmiotowo, czasowo i terytorialnie. Po pierwsze, wyłączność na znak posiada się tylko dla tych klas towarów i usług, które podało się w zgłoszeniu. Im jest ich więcej, tym wyższa opłata. Po drugie, monopol na gospodarcze korzystanie z nazwy przyznany jest na 10 lat, przy czym można przedłużać ten okres w nieskończoność. Po trzecie, należy rozważyć, na jakim terytorium będzie dochodziło do korzystania ze znaku. Można ograniczyć się do terytorium Polski lub, w zależności od potencjału tytułu-znaku towarowego, nie ograniczać się w ogóle. Dzięki umowom międzynarodowym, rejestracji międzynarodowych można dokonywać za pośrednictwem Urzędu Patentowego RP.
W przypadku takich znaków jak „STAR WARS”, kwestia potencjału międzynarodowego, ba! nawet międzygalaktycznego, nie podlega dyskusji. To samo dotyczy sensu zastrzegania nazwy dla każdego możliwego towaru bądź usługi. George Lucas przewidział, że ktoś może zechcieć produkować jachty, ochrzczone jako „STAR WARS. ROUGE 1”. Inaczej przedstawia się, chyba, sytuacja znaku Barwy szczęścia. Telewizja Polska, uwzględniając zapewne przeszkodę w postaci trudności lingwistycznych, zdecydowała się wyłącznie na ochronę krajową. Optymistycznie patrzy jednak na obszary komercjalizacji. Postarała się o wyłączność na oznaczanie tytułem serialu m.in. środków wybielających, substancji dietetycznych czy mięsa. W przypadku innej flagowej produkcji, M jak miłość, zdecydowano się na klasy usług i towarów, umożliwiających zarabianie na typowych gadżetach dla fanów.
Nieuczciwa konkurencja i reklama wprowadzająca w błąd
O prawnej ochronie tytułów trzeba także pamiętać podczas dystrybucji filmu. Mamy przeciętny film o tematyce wielokrotnie ogrywanej w przeszłości. Czasem jednak w nieprzeciętny sposób. Nie jest dobrym pomysłem korzystanie z haseł typu: Trzyma w napięciu jak „Uciekaj!” czy Śmieszy bardziej, niż „Tajne przez poufne”. Oczywiście pod warunkiem, że nie jest się zaangażowanym w produkcję czy dystrybucję i promowanego, i będącego punktem odniesienia obrazu.
Nawet jeśli tytuł nie jest chroniony znakiem towarowym, nie oznacza to, że można go swobodnie wykorzystywać do promocji własnych filmów. Takie działania mogą zostać uznane za tzw. pasożytnictwo lub po prostu za sprzeczne z dobrymi obyczajami. Ktoś inny zainwestował w promocję swojego obrazu i nie ma powodów, dla którego konkurencyjny dystrybutor miał na tym w tak mało wysublimowany sposób korzystać. Takich działań zakazuje ustawa o zwalczaniu nieuczciwej konkurencji.
Mało prawdopodobne, ale nie niemożliwe, są także negatywne reakcje publiczności. Widzowie mogą czuć się oszukani, jeśli podobieństwo między produkcjami będzie takie jak w przypadku Gotowych na wszystko i rodzimych serialowych produkcji z kobiecą przyjaźnią w tle. Można rozważyć wówczas stosowanie przepisów ustawy o przeciwdziałaniu nieuczciwym praktykom rynkowym.
Do czego filmowiec na tytuł?
Swoboda twórcza i brak ochrony prawo-autorskiej tytułów powodują, że w zdecydowanej większości przypadków, scenarzysta może, świadomie lub nie, powielić tytuł innego filmu. Uwzględniając realia rynkowe i treść umów między twórcami i producentami, to ta druga grupa powinna zachować czujność. Zainteresowanie scenarzysty tytułem może ograniczyć się do artystycznego wymiaru i spójności z przesłaniem filmu. Dla producenta istotna bywa również możliwość komercjalizacji chwytliwej frazy. Szukając tytułu, można zatem przezornie przeglądnąć, powszechnie i nieodpłatnie dostępną, bazę znaków towarowych (np. TMView, https://tmdn.org/tmview/welcome). Warto jednak nie tracić kontaktu z rzeczywistością, oceniając potencjał marketingowy tytułu filmu. Niektórym z nich nie wystarczą żadne czary, by przynieść zysk na miarę Harrego Pottera.
Autor: Iga Bałos. Tekst ukazał się w wersji drukowanej w magazynie Film&TV Kamera, Nr 3/2018